Rewolucjonistki

Już po tygodniu Julia nie mogła wytrzymać, a co dopiero po miesiącu. Na prośbę Kasi, kuzynki, zgodziła się zaopiekować jej mamą, a swoją ciocią. Ciocia Jania była jak przeniesiona z poprzedniej epoki. Jej dom był jak z poprzedniej epoki. Gotowała na kuchni opalanej drewnem, wszędzie wisiały pęki ziół, na stole zawsze stał syfon (ciocia miała nawet do niego zapas nabojów!). Najczęściej słuchała radia, telewizor głównie zbierał kurz. Ba, nawet telefonu, który dostała od Kasi, używała od święta. Choć słowo ‘używała’ to chyba zbyt duże nadużycie, bo głownie odbierała połączenia, zaś takie czynności jak zadzwonienie, napisanie smsa czy naładowanie były już nie lada wyzwaniem.

Nie z tej epoki były też sąsiadki i przyjaciółki cioci, a prawdę mówiąc, to i cała wieś. Położona na krańcu świata, zamieszkana głównie przez starsze osoby, a wśród nich wiele samotnych. Wszystkich osób poniżej sześćdziesiątki było tu może z dwadzieścia na pięćdziesiąt mieszkańców, a właściwie mieszkanek, bo mężczyzn było jak na lekarstwo. Sam przyjazd był wyczynem, zwłaszcza ostatnie dwadzieścia kilometrów, które Julia nazwała „Tour de szwajcarski ser”, bo dziura dziurą poganiała.

Już po przyjeździe okazało się, każda prosta wydawałoby się czynność jest wyzwaniem. Ciocia na zakupy wybierała się z sąsiadem lub prosiła sąsiada o przywiezienie potrzebnych rzeczy. Bardziej sprawne panie jeździły rowerem, ciocia Jania, ze względu na zdrowie, coraz rzadziej. Ale taka np. podróż do lekarza to już było wyzwanie. Tu „pomocny” był Pan Krzysztof z sąsiedniej wioski, za podróż do szpitala powiatowego, oddalonego o 15 km, brał 250 zł! Julię aż zatkało, gdy to usłyszała. Przeszło jej, gdy usłyszała, że jak się uda zgrać wizyty u lekarza w tym samym czasie i z panem Krzysztofem jadą dwie lub trzy panie, każda płaci po 250 zł! „Promocji nie ma”, jak powiedział sam wspaniały samarytanin, rzeczony pan Krzysztof. Dla ścisłości, przeszło jej w furię.

Od zmieszania z błotem pana Krzysztofa powstrzymała ją ciocia z przyjaciółkami.

No bo kto nas będzie woził, jak wrócisz do siebie.

Jak często bywało, Julia porzuciła złość na rzecz pomagania. Z niespożytą energią robiła zakupy, podwoziła do lekarza, umawiała hydraulika czy elektryka. Bardzo szybko przyszła jednak refleksja, jak długo tak można. Przecież to syzyfowe prace. Rzeczywiście jak wyjedzie, będzie jak dawniej.

Siedząc na kawie z Dorotą i Pauliną, wnuczkami sąsiadki, podzieliła się swymi obawami.

– A wy nie próbowałyście nic zrobić? – zapytała.

Próbowały, ale trafiły na mur. A to wójt mówi, że nie ma na drogi, a to uruchomił po apelach transport busem, ale ze względu na to, że mało osób korzystało, był zmuszony go zamknąć. I tak dalej, i tak dalej.

Po długiej wieczornej rozmowie (z butelką wybornego wina) wpadły jednak na pomysł. Paulina namówiła swoją przyjaciółkę, fryzjerkę, do przyjazdu na całe popołudnie. Wioletta wzięła ze sobą koleżankę, kosmetyczkę. Najtrudniej było namówić ciocię Janię i koleżanki i zgrać wspólny termin. W końcu się udało, a potkanie okazało się sukcesem. Przy zabiegach upiększających, kawie i cieście rozmowom nie było końca. Od tego czasu spotykały się cyklicznie.

Julia wróciła już do siebie, ale od czasu do czasu, wraz z Kasią, odwiedzały ciocię. Któregoś razu przyjechały z przyczepką, która zaraz zbudziła zainteresowanie.

Co tam macie? – zapytały.

– A Stefan zaraz wyniesie, to kilka rowerów – odpowiedziały szybko.

– Rowery? Ale my już mamy – podsumowały mieszkanki.

– Ale to rowery elektryczne, udało nam się pożyczyć trzy na jakiś czas – podkreśliły inicjatorki akcji.

Olaboga, ja na to wsiądę, to miejskie bezeceństwa – narzekaniom i zarzekaniom nie było końca. Na szczęście to Paulina podjęła się nauki korzystania z tego wynalazku szatana. Najpierw oczywiście same zademonstrowały działanie, potem rowery głównie zbierały kurz, ale po miesiącu problemem było ustalenie kolejności korzystania z rowerów, takie było zapotrzebowanie. Okazało się, że łatwiej pojechać po zakupy, że nie męczy, że łatwo utrzymać równowagę.

A wójt okazał się równym gościem. Na ich prośbę podjął rozmowy z kilkoma firmami i tak długo zabiegał, aż w sąsiedniej wsi postawiono paczkomat. Co więcej, tak się zapalił, że zaczął rozmawiać w sprawie ściągnięcia firmy zajmującej się rowerami elektrycznymi. Co prawda, ze względu na wysokie koszty, na razie bez skutku.

Teraz wyzwaniem było nauczyć mieszkańców korzystania z paczkomatu. Na razie zamówienia ogarniali młodsi, a w dwóch przypadkach osób, które mieszkały samotnie za wsią, pomoc tę wzięły na siebie opiekunki z Ośrodka Pomocy Społecznej. Paulina już wpadła na pomysł, jak przekona klub seniorek do korzystania z internetu. W tym celu dogadała się na częste odwiedziny ich wnuczków.
Oni szybko je nauczą, i jeszcze nikt się nie będzie na siebie złościł. Młodzi sobie poradzą, nie to, co my. Rewolucjonistki – dodała ironicznie.

– Może i tak – pomyślała Julia. I uśmiechnęła się na wspomnienie miana, jakim ochrzciły je seniorki – rewolucjonistki.

Czy naprawdę potrzeba rewolucji, żeby pomóc ludziom w obszarze wykluczenia, czy jak coraz częściej się określa, ubóstwa komunikacyjnego? Bo niezbędne zmiany taką rewolucją, rewolucją w życiu tej grupy, się wydają. Niestety nie mamy do dyspozycji tysięcy „rewolucjonistek’ na wzór opisanych w felietonie społeczniczek.  Z badań przeprowadzonych przez Federację FOSa jasno wynika, że wykluczenie komunikacyjne to problem, który wymaga natychmiastowej interwencji ze strony zarówno Państwa, jak i samorządów oraz społeczności lokalnych. Zapraszam do zapoznania się z raportem z badań oraz przyłączenia do koalicji na rzecz wdrożenia wypracowanych rekomendacji.

Bartłomiej Głuszak, redaktor naczelny „Generacji”